Wilki pod wulkanem (KDB on tour)

punkt 13 pod urwiskiem w okolicy Diablaka


Chociaż zaledwie tydzień temu witaliśmy wiosnę na Strzelińskim Rogainingu, na tę sobotę również zaplanowaliśmy udział w zawodach na orientację. Skusiła nas lokalizacja wybrana przez organizatora, wrocławski klub InO ,,Orientop". Rajd odbywa się na Pogórzu Kaczawskim, czyli w Krainie Wygasłych Wulkanów. Ma być malowniczo, interesująco geologicznie oraz ,,niezbyt płasko"...

Baza wydarzenia mieści się w świetlicy wiejskiej w miejscowości Wilków-Osiedle, oddalonej o ok. 5 km (sprawdziliśmy własnonożnie) od Złotoryi. Do wyboru było kilka tras: dwie rowerowe (100 i 40 km) oraz trzy piesze (50, 25 i 10 km). Nie szarżowaliśmy z kilometrażem i zdecydowaliśmy się na tę środkową, bo znając nasze możliwości, do wariantu budowniczego trasy i tak dodamy sobie sporo dodatkowego dystansu... Start jest indywidualny, ale pracujemy jak zawsze zespołowo.

Piętnaście minut przed startem zaczyna się odprawa. Mowa jest o zaznaczonych wykrzyknikami na mapie urwiskach, na które trzeba uważać, a także o tym, że na swojej drodze możemy napotkać  lampiony-zmyłki przynależne do innych tras. Należy przy tym dodać, że choć kolejność zaliczania punktów kontrolnych jest dowolna, to zawody nie są rozgrywane są w formie rogainingu, co oznacza, że wypadałoby odwiedzić wszystkie kółeczka zakreślone na mapie. A rzut oka na tęże wystarcza nam, aby stwierdzić, że nie będzie łatwo. Na południe i wschód od bazy rozmieszczono dość gęsto najtrudniejsze nawigacyjnie punkty leśne, natomiast na zachodzie i północy punkty wyglądają na łatwiejsze, ale są za to bardziej rozstrzelone. I jak tu podejść do tej zagwozdki? Decydujemy że liźniemy najpierw trochę lasu, potem wyruszymy po lokalizacje najbardziej oddalone od bazy, a na deser zostawimy sobie resztę błądzenia po wijących się podstępnie ścieżkach oplatających Średnią i Prusicką Górę (427 i 402 m n.p.m.).

Startujemy o 10:00. Pierwsze kroki kierujemy ku narożnikowi polanki z lampionem nr 35. Jest to dość popularny wśród uczestników rajdu pomysł na rozpoczęcie, bowiem do perforatora ustawia się kolejka. Czekamy cierpliwie (mamy w końcu aż 12 godzin limitu czasowego, a o podium nie walczymy), ale biegacze próbują różnych metod socjotechnicznych, aby ogonek jednak ominąć.

Z ,,35" poszło łatwo, kiedy jednak ruszamy dalej w kierunku punktu nr 72, ścieżki zaczynają nam się już trochę plątać. Mimo wszystko jakoś docieramy na szczyt Średniej Góry, zwieńczony trzynastometrowym żelaznym krzyżem, ustawionym (jak twierdzi tablica informacyjna) w latach 30. XX w. przez hrabiego von Lüttichan (Lüttichau?) z Prusic.


żelazny krzyż na Średniej Górze

Teraz schodzimy do ,,39", umiejscowionego przy jednym z kamiennych bloków składających się na rumowisko kredowego piaskowca pokrywające zbocza Średniej. Idzie dość gładko, śmiało pędzimy więc dalej ku numerowi ,,10". Po drodze mijamy lampion zatknięty na niewielkiej górce i choć jesteśmy na 99% pewni, że to nie nasz, to jednak na wszelki wypadek podbiegamy sprawdzić co napisane jest na breloczku z oznaczeniem... ,,74", a więc trasa 10 km.

Dochodzimy do szosy, gdzie próbujemy zrealizować wspaniały plan dotarcia do dziesiątki na azymut, ale drzewa i krzaki rosną tu na tyle gęsto, że dajemy sobie spokój. Idziemy jednak naokoło. Mamy w końcu 12 godzin limitu... Rozczulające ,,bagienko" namierzamy bez problemu. Zawracamy do jezdni, po czym przechodzimy na drugą stronę, aby wyruszyć na poszukiwanie szóstki. Która też powinna być prosta, bo wystarczy przecież, że pójdziemy cały czas tą najgłówniejszą z leśnych dróg, zaznaczoną grubszą kreską na mapie, prawda? I skręcimy w odnogę wytyczoną po prostej, którą rozpoznamy z łatwością, prawda? No nieprawda. Zaczynamy się niepokoić, kiedy kompas od dłuższego czasu wskazuje nie południowy zachód, a dokładnie południe. Pojawiają się też tabliczki ostrzegające przed bliskością kamieniołomu, który u nas na mapie zakratkowany jest na fioletowo jako miejsce z zakazem wstępu. Natrafiamy nawet na lampion, ale znów jesteśmy na 99% pewni, że to nie nasz... No i mamy rację. Zaraz przez przypadek zrobimy trasę dziesięciokilometrową w całości... Zawracamy i szukamy odbicia na zachód. Jest jakaś ścieżka, co prawda ledwo widoczna, ale wyjeżdżający z niej właśnie motocrossowcy upewniają nas, że przechodnia, a nawet przejezdna. Wychodzimy nią wprost na rozwidlenie z lampionem nr 6. Uff... Musimy się teraz bardziej skupić.

Mkniemy w kierunku Diablaka (390 m n.p.m.), pod którym powinien ukrywać się lampion nr 77. Przy wiacie turystycznej i tablicy z panoramą dopada nas fotograf (jakże doskonale dobrany pod bazę zawodów Wilcze Oko), ślemy mu więc uśmiechy. Pozujemy jak gwiazdy orienteeringu, ani na chwilę nie zdradzając najmniejszym gestem, że mamy jakiekolwiek wątpliwości co do obranego kierunku. Maszerujemy pewnie przed siebie, nawet nie patrząc na mapę. Ale zaraz, czy my nie idziemy już zbyt długo wzdłuż granicy lasu z polem? Czy nie mieliśmy przed szczytem skręcić w lewo? Czy nie zbliżamy się właśnie do urwiska, przed którym ostrzegano nas na odprawie?!

Na szczęście w miarę bezboleśnie możemy naprawić swój błąd bez zawracania (no i będziemy mieli ładne zdjęcie). Za szczytem skręcamy na południe, przyjemną ścieżką docierając do bazaltowej ściany z płytką grotą. I lampionem.


punkt pod Diablakiem


grota w zboczu Diablaka

Teraz do ,,13", byle nie od strony pola zakończonego urwiskiem. Po drodze natrafiamy na jeszcze jeden punkt-zmyłkę (trasa 10 km w 2/3 zaliczona...). Dalej schodzimy w dół zbocza do dwudziestki. Znosi nas co prawda nieco za bardzo na zachód, ale cofamy się lekko i po pokrzykiwaniach dobiegających z zarośli poznajemy, gdzie znajduje się punkt.


zawilce przy punkcie 20

I znów w górę zbocza. Na ,,11" wchodzimy prawie idealnie. Wspinamy się wzdłuż rowu aż do drogi, gdzie mamy mały dylemat. Najpierw 33 czy 34? Staje na opcji nr 2. Można by na azymut przez pole, ale coś tam już rośnie, wybieramy więc szosę. Trochę naokoło, za to przynajmniej chwilowo odpoczniemy od myślenia... Zza drzew  flankujących jezdnię wyłania się charakterystyczny stożek Ostrzycy Proboszczowickiej.


przylaszczki w pobliżu punktu ,,11"

Na rozwidleniu dróg przystajemy na chwilę przy krzyżu stojącym w miejscu, gdzie w 1813 r. w ramach kampanii napoleońskiej pomiędzy wojskami francuskimi a rosyjsko-pruskimi rozegrała się bitwa o Złotoryję. Chwilę później namierzamy znajdujący się po przeciwnej stronie szosy róg lasku. Zbliżamy się do zabudowań Wilkowa, przy których dołącza do nas miejscowy kundelek. Zrezygnuje z naszego towarzystwa dopiero, kiedy zostanie przekupiony przez inny zespół kabanosami...


krzyż na skraju pola (bitwy o Złotoryję)

Tymczasem wspinamy się po zboczu Wilkołaka (360 m n.p.m.), zwanego też Wilczą Górą. Jego charakterystyczną sylwetkę, obgryzioną niemal do połowy przez działający tu od początku XX w. do 2019 r. kamieniołom, widzieliśmy już z daleka. Wilkołak jest bowiem, na swoje nieszczęście, powulkanicznym nekiem, bogatym w złoża bazaltu i bazanitu.

Brukowana droga doprowadza nas do skalnego arboretum prezentującego głazy wydobyte z różnych kopalni Dolnego Śląska (oraz... stalową kulę do rozbijania nadgabarytów), tarasu widokowego i schronu strzałowego, przy którym pomarańczowieje lampion z numerem 5. 


Wilcza Góra


Wilcza Góra widziana przez okienko w schronie strzałowym


Schodzimy w dół ziemną rynną przypominającą tor saneczkowy. Takowy działał zresztą na stokach Wilczej Góry jeszcze przed rozpoczęciem wydobycia. W XIX w. szczyt był popularnym celem wycieczek, funkcjonowały tu gospody. Dobrze, że turystyka powróciła na Wilkołaka. Gorzej, że dawny kamieniołom przyciąga też... samobójców. W zeszłym roku duchowni z parafii pw. św. Jadwigi Śląskiej w Złotoryi postawili na górze figurę Matki Boskiej, która ma pomóc. ,,Odczarować" szczyt w nieco inny sposób próbuje też miejscowy radny, organizujący cykliczne wydarzenie o nazwie ,,Marsz Wilkołaka", nawiązujące do lokalnych legend i zapewniające oprócz kilkukilometrowego przejścia z pochodniami takie atrakcje jak konkurs na najładniejsze wycie czy najbardziej oryginalny strój wilka.

Docieramy do budynków firmy zajmującej się produkcją wymienników ciepła. Najkrótszą drogą, tj. poboczem szosy, zmierzamy w stronę Wilkowa, po ominięte wcześniej 33 (drzewo przy skrzyżowaniu, proste). Dalej polną drogą na wschód, do siódemki. Tutaj już lekko błądzimy, ale w końcu udaje nam się odnaleźć skarpę i odpowiednią ścieżkę. Teraz 27, zakręt rowu blisko szosy. Proste, zwłaszcza że w pobliżu kręci się sporo innych uczestników. Pędzimy dalej poboczem i wypatrujemy miejsca, w którym należałoby odbić na ,,18". Trochę zmylają nas tablice informujące o terenie z zakazem wstępu. Owszem, na naszej mapie widnieje kawałek zakratkowanego terenu, ale czy on nie ciągnie się aby za daleko? Kiedy tak rozmyślamy, szosa zaczyna nagle zakręcać na południe. W dole widać natomiast dwie charakterystyczne ,,baszty" bliźniaczego pieca szybowego- znak, że zbliżamy się do skansenu górniczo-hutniczego w Leszczynie

Teraz nie opłaca nam się już zawracać, zaatakujemy osiemnastkę od wschodu. Podnosimy wzrok znad mapy, a w konsternację wprawia nas biegnący z naprzeciwka biegacz, który (wyglądając na pewnego siebie) wskakuje w zarośla i udaje się w dokładnie przeciwnym kierunku, niż moglibyśmy się tego spodziewać. W pierwszym odruchu mamy ochotę krzyczeć, że się pomylił, ale przypominamy sobie, że jest jeszcze trasa TP50...

Osiemnastka to zakręt wału. Kiedy stajemy pod jego stromą ścianą, nie mamy wątpliwości, że to o niego chodzi. Wdrapujemy się na górę i wędrujemy grzbietem na południe. Po chwili odnajduje się punkt, a przy nim kwitnący wawrzynek wilczełyko.


wawrzynek wilczełyko przy punkcie 18

A potem coś idzie nie tak. Wydaje nam się, że kierujemy się po linii wyrysowanej na mapie prosto na południe. A zbaczamy na południowy zachód, przez co nie zgadzają nam się ścieżki. Błądzimy przy ,,15", błądzimy przy ,,37", błądzimy przy ,,38". Leśne punkty to jakiś horror... Skrzyżowania jarów będą nam się chyba śnić po nocach. Trochę lepiej idzie z dziewiątką i dwójką, położoną nieco poniżej szczytu Prusickiej Góry. Jeszcze tylko trzy punkty, może nie będziemy tu krążyć do nocy? Z ,,23" jakoś sobie radzimy. Na ,,36" znajdujemy kompas, czyżby ktoś cisnął nim o ziemię, zrozpaczony? Jeszcze tylko 71 (skarpka) i można wracać do bazy.

Na mecie meldujemy się o godzinie 18:25. I co tam zastajemy? Prawdziwą ucztę! Pieczone kurczaki, wegańskie leczo, złocisty ryż oraz ziemniaki do wyboru, surówki i jeszcze chleb ze smalcem na deser... Warto było zrobić te dwadzieścia pięć... czy też 38, jak w naszym wypadku, kilometrów...


schemat przebytej przez nas trasy

< następny post

poprzedni post >

Komentarze