Dahl makhani i sadzenie lasu czyli Górska Kamiennogórska 2024 (KDB on tour)


Trasa: z Płoniny przez Kotlinę Marciszowską, Góry Lisie, Rudawy Janowickie i Góry Ołowiane, głównie poza znakowanymi ścieżkami turystycznymi (a miejscami poza jakimikolwiek ścieżkami...) z powrotem do Płoniny

Długość trasy: 70 km (do wyboru również 50 km i 35 km)

Czas przejścia: 16 h (limit 20 h)



Trawę pokrywa szron, mieniący się na tęczowo w promieniach wschodzącego słońca, przebijającego się przez otulającą nas chłodną mgłę. Gromadzimy się przy Domu na Podzamczu w Płoninie, a organizatorzy Górskiej Kamiennogórskiej przekazują nam przed startem garść pokrzepiających informacji takich jak: ,,Mamy dużo wilków, ale prawdopodobnie nie będą chciały atakować człowieka" czy ,,Są z nami medycy, którzy w razie skręcenia kostki gotowi będą uciąć nogę powyżej kolana". Dom na Podzamczu- to od zamku Niesytno (w remoncie), którego akurat nie uda nam się zobaczyć. 

Niepunktualnie, bo około pięć po siódmej, ruszamy na trasę. Ta (czego jeszcze nie wiemy, ale czego mogliśmy się spodziewać) nie raz nas zaskoczy. Pierwszy raz jakieś 200 m po starcie. Idziemy raźnym krokiem w dość zwartej grupie, jedyną widoczną w okolicy ścieżką biegnącą na wprost przez łąkę. Niektórzy wyciągają telefony, aby zrobić zdjęcie fotogenicznej białej poduszce zalegającej nad zabudowaniami wsi. Tymczasem wśród osób korzystających z tracka wgranego do zegarka następuje poruszenie. Źle idziemy- rozlegają się pojedyncze szepty, powoli- wraz z wzajemnym upewnianiem się- zlewające się w coraz pewniejszy i wyraźniejszy głos. To ,,źle idziemy" powtórzone jeszcze kilka razy sprawia, że zgodny do tej pory wężyk piechurów rozlewa się na kilka odnóg, próbujących odnaleźć właściwą drogę na zboczach Wilczej Góry (665 m n.p.m.). Drogi nie ma, chyba że nazwać tak ledwo widoczne wgniecenia w ściółce pomiędzy krzakami jeżyn i powalonymi pniami. Tak czy inaczej, przemy mniej więcej na wschód, aby osiągnąć pierwszy szczyt na naszej trasie, a potem wynurzyć się z lasu w okolicach Witomina. Potem przecinamy zielony Szlak Zamków Piastowskich i trawersujemy stok Długotki (669 m n.p.m.). Na chwilę wychodzimy na szosę, po czym skręcamy w kierunku zielonego pagórka o nazwie Popiel (631 m n.p.m.), gdzie zaczaiła się odpowiedzialna za dokumentację fotograficzną z imprezy Monika. Nie dziwi dobór miejscówki na zdjęcia- widoki ze szczytu są cudne, zwłaszcza teraz, kiedy w dolinach snują się jeszcze poranne mgły. 


widok z Popiela w kierunku Rudaw Janowickich i Karkonoszy

Schodząc z Popiela, jesteśmy już niemal pewni, że przez omyłkę zapisaliśmy się na rajd na orientację- piechurzy nadchodzą ze wszystkich stron i rozchodzą się również we wszystkich możliwych kierunkach. Na łące ryczą żałośnie zmarznięte krowy.

Docieramy do obrzeży wsi Pastewnik, gdzie na zakręcie szosy usadowił się pierwszy punkt kontrolny (7,6 km), zaopatrzony w wodę i daktyle. Podbijamy karty, po czym bez zwłoki ruszamy w dalszą drogę. Przez niecałe dwa kilometry idziemy wzdłuż pozostałości torów od dawna nieczynnej linii kolejowej Marciszów- Malczyce. Następnie docieramy do Zespołu Szkół i Urzędu Gminy w Marciszowie, a uczestniczka, która bierze udział w akcji zbierania śmieci na trasie, udowadnia wszystkim, że warto, znajdując przy okazji buszowania w przydrożnych zaroślach banknot dwustuzłotowy. 

Przekraczamy tym razem czynną linię Jelenia Góra- Szklarska Poręba, przepuszczając pociąg zmierzający w stronę Karkonoszy. A my zmierzamy w kierunku Gór Lisich, gdzie czeka na nas drugi punkt kontrolny (13,1 km), oferujący moc atrakcji. Pierwsza z nich to gorący wegański posiłek, którym tym razem jest dahl makhani czyli sycące danie na bazie czarnej fasoli i soczewicy, podawane z ryżem zabarwionym kurkumą. Druga to sadzenie lasu (tym razem liściastego), w którym ochoczo bierzemy udział. No i trzecia- to tutaj należy podjąć pierwszą decyzję o wyborze trasy. Deklarujemy dłuższą niż 35 km, a więc na naszych numerach startowych zostaje naklejona pomarańczowa kropka. A my zanurzamy się w Góry Lisie.

Niedługo dane nam jest cieszyć się szeroką drogą. Track nakazuje skręcić w zarośla, w których napotykamy w dodatku strumień do przekroczenia. W poszukiwaniu najmniej bagnistego miejsca dochodzimy do przerzuconego w poprzek cieku powalonego pnia, po którym postanawiamy się przeprawić. Połowie z nas idzie to całkiem sprawnie, natomiast druga połowa zbliżając się do drzewa staje na czymś, co okazuje się nie twardą ściółką, a dziurą zamaskowaną mchem i korą. I wpada jedną nogą aż po udo w nicość. Na szczęście pamiątką po tym wydarzeniu będzie jedynie fioletowy siniak wielkości pięści...

Lepszymi lub gorszymi ścieżkami docieramy na szczyt wzniesienia o nazwie Łup (662 m n.p.m.), a następnie, omijając wierzchołek Buczej Góry, wychodzimy na łąki nad Antonówką, dzielnicą Kamiennej Góry, gdzie w czasie II wojny światowej mieściła się niemiecka fabryka amunicji. Świadectwem jej istnienia jest m.in. mijany przez nas, łatwy do przeoczenia (gdyby nie dwa drewniane krzyże, katolicki i prawosławny) cmentarz, na którym w zbiorowych mogiłach pochowano robotników przymusowych pracujących przy budowie oraz produkcji.

W okolicach Antonówki rozłożył się kolejny punkt kontrolny (21,7 km). Łypiąc w stronę stolika z suszonymi morelami i rodzynkami, podajemy karty do przedziurkowania.

- Witamy na czwartym punkcie kontrolnym!- ryczy wesoły brodacz. Patrzymy na niego z rezerwą, bo coś nie zgadza nam się w obliczeniach.

- A gdzie macie potwierdzenia z trzeciego punktu? Ominęliście go?- pyta z troską. My dalej stoimy na przeciwko bez słowa.

Brodacz zwija się w kułak ze śmiechu i wywrzaskuje: Nie ominęliście! Bo to jest trzeci punkt, ha ha ha!

Udając, że ubawiliśmy się równie mocno jak wolontariusze, słuchamy o tym jak ,,w zeszłym roku wkręcaliśmy ludzi, że już byli na tym punkcie, więc nie możemy podbić im karty drugi raz". Dolewamy wody do bidonów, a tymczasem do punktu zbliża się kolejna para uczestników.

- Witamy na czwartym punkcie kontrolnym!- słyszą...

Prawdziwy czwarty punkt (27,3 km) odnajdujemy w okolicach szlaku prowadzącego do Kolorowych Jeziorek (których tym razem jednak nie odwiedzamy). Tutaj, pogryzając jabłko lub ciasteczko o smaku masła orzechowego (<3) należy podjąć kolejną fundamentalną decyzję- 50 czy 70 km? Pogoda jest dobra, noga podaje, a więc bez wahania wybieramy siedemdziesiątkę, co skutkuje naklejeniem kolejnych kropek na naszych numerach. A potem wkraczamy w należący do Rudaw Janowickich Masyw Wielkiej Kopy.  

Kreślimy teraz na mapie pętelkę prowadzącą ponad kilkoma miejscowościami skupionymi wokół niemal identycznych kościołów z białą wieżą zwieńczoną metalową iglicą. Widząc więc w dole najpierw Wieściszowice, potem Raszów, Pisarzowice i Rędziny, czujemy się trochę, jakbyśmy kręcili się w kółko. Ale o tym, że tego nie robimy, świadczy fakt, że udaje nam się dotrzeć do położonego w dolince pomiędzy Czubatą a Szubieniczną piątego punktu kontrolnego (31,1 km). Tutaj tankujemy do pełna, ponieważ kolejna okazja na uzupełnienie płynów nadarzy się dopiero za 21 km. Wolontariusze proponują również wegańskie ciastko marchewkowo-kokosowe. W porównaniu z poprzednią edycją jesteśmy wręcz rozpieszczani bogactwem drobnych słodkich przekąsek!


jeden z kościołów z białą wieżą (tu: w Pisarzowicach)

Po chwili wspinamy się po zboczu wspomnianej Szubienicznej (704 m n.p.m.), gdzie oko cieszą jesienne kolory drzew. Potem natrafiamy na całe polany muchomorów. Jest magicznie.


na zboczach Szubienicznej


na zboczach Szubienicznej


magiczny las muchomorów


W okolicach Wielkiej Kopy (870 m n.p.m.) wkraczamy nawet na zielony szlak turystyczny i idziemy nim wygodnie całe dwa kilometry... ale kiedy zbliżamy się znów do Kolorowych Jeziorek i na chwilę łączymy się z trasą pięćdziesiątki, odbijamy znów w nieoznakowaną drogę na północny zachód. 

Na Przełęczy Rędzińskiej (727 m n.p.m.) zachwycamy się pasącymi się tam końmi, nawet nie zauważając, że pokonaliśmy już dystans maratonu. Przekraczamy szosę, po czym przez widokowe pola zmierzamy ku najwyższym wzniesieniom na całej trasie, czyli Bielcowi (871 m n.p.m.) oraz Dziczej Górze (880 m n.p.m.). Szybko okazuje się, że ten odcinek wyznaczony został również metodą ,,krzakowania"...


konie na Przełęczy Rędzińskiej


pola z widokiem

Docieramy do ścieżki rowerowej prowadzącej w stronę Mniszkowa, gdzie natykamy się na ruiny wyludnionego po 1945 r. przysiółka Gniewczyce (Kreuzwiese). Przechodzimy na przykład tuż obok dawnej gospody, z której została jedynie sterta kamieni.

Sam Mniszków omijamy szerokim łukiem, zmierzając do Miedzianki. Historia tej miejscowości, której przeszłość górnicza pobrzmiewa już w samej nazwie, jest niezwykle ciekawa. Interesująco zapowiada się też jej przyszłość, która nabrała jaśniejszych barw po publikacji reportażu Filipa Springera ,,Miedzianka: Historia znikania" i zorganizowanym przez autora w dawnym Kupferbergu festiwalu literackim. Choć nie ma już śladu po dawnym rynku, we wsi znów funkcjonuje browar, a w zaprojektowanym przez KWK Promes ,,Szybie" działa księgarnia organizująca warsztaty kulturalno-artystyczne. Chętnie pokręcilibyśmy się trochę po okolicy, ale niepostrzeżenie zrobiło się ciemno. Pod ocalałym z dawnej zabudowy kościołem odnajdujemy szósty punkt kontrolny (52 km), a potem, uruchomiwszy czołówki, ruszamy poboczem w kierunku Ciechanowic. Tam wkraczamy na odcinek wspólny dla wszystkich trzech tras, biegnący przez Góry Ołowiane (część Gór Kaczawskich).


kościół św. Jana Chrzciciela w Miedziance


Wszystko idzie dobrze do czasu, aż nie napotykamy wzniesienia o niewinnej nazwie Sakowczyk (540 m n.p.m.). Ostrzegali nas zresztą przed nim telefonicznie K. i A., pokonujący pięćdziesiątkę. Stwierdziliśmy jednak, że jakoś to będzie, a szerokie drogi leśne, od których zaczęło się spotkanie z Górami Ołowianymi, uśpiły dodatkowo naszą czujność. A więc najpierw środkiem drogi zaczyna płynąć strumień. Potem droga przestaje być drogą, a zaczyna być coraz bardziej niewyraźną ścieżką. Ostatecznie zaś materializujemy się przed siatką ogradzającą szkółkę leśną, stając przed wyborem- obchodzić ją dookoła nieznaną ilość (kilo)metrów czy przechodzić przez wyszarpaną w ogrodzeniu dziurę? Biorąc pod uwagę, że wcześniej prześlizgiwaliśmy się już pod drutem kolczastym wygradzającym pastwisko, takie rozwiązanie wcale nie wydaje się najgorsze... 

Kilka nerwowych chwil później dostrzegamy światełko w tunelu. To światełko to ostatni punkt kontrolny (62,9 km). Porywamy po bananie, nie chcemy już ciastek. Wchodzimy na Ołowianą (657 m n.p.m.), ale na szczęście już Szlakiem Zamków Piastowskich. W Świdniku przekraczamy drogę wojewódzką 328, po czym wychodzimy na pola. Zaczyna dość mocno wiać. Wokół ciemność. Kilometr do końca trasy, nadal ciemność. Wreszcie zaczynamy rozpoznawać okolicę. Na górce dostrzegamy flagi i dmuchaną bramę- meta! A na mecie dyplomy wypisywane złotym flamastrem oraz rozgrzewająca zupa pomidorowo-warzywna w Domu na Podzamczu. Bo zamku nie widać. Jest ciemno.

< następny post

poprzedni post >

Komentarze