Korona niekoniecznie zielona (KDB on tour)



Trasa: Poręba> Jagodna (PK1)> Jodła, skrzyżowanie dróg (PK2)> Zamkowa Kopa (PK3)> Młoty, domek myśliwski koła łowieckiego ,,Głuszec" (PK4, PO)> Polana św. Huberta, stawek (PK5)> Torfowisko pod Zieleńcem (PK6)> Zieleniec, Pensjonat ,,Leśniczówka" (PK7, PO)> Orlica (PK8)> Przyjacielska Kopa, pomnik skoczka (PK9)> Jamrozowa Polana (PK10, PO)> Druciarz, zasypana kopalnia uranu (PK11)> Szczytna, jeziorko leśne (PK12)> zamek Leśna Skała, punkt widokowy (PK13)> skała Ukryta (PK14)> skała Niżkowa (PK15)> Batorówek (PK16, PO)> Niknąca Łąka (PK17)> Ścieżka Skalnej Rzeźby (PK18)> Zalew Radkowski

(PK- punkt kontrolny, PO- punkt odżywczy)

Długość trasy wg wariantu budowniczego: 72 km

Długość przebytej przez nas trasy: 80,3 km

Czas przejścia: 19 h 45 min.


- Brakuje wam jednej pieczątki!- słyszymy na mecie, kiedy pokazujemy nasze uzupełnione (jakby się wydawało) karty startowe, gotowi do odbioru zielonych przypinek potwierdzających ukończenie trasy.

Jak to?! Czyżby dwadzieścia godzin w zimnie, deszczu, błocie i śniegu miało pójść na marne?!

- Ale- wyduszamy z siebie- my na orientację...

Ku naszej ogromnej uldze wolontariusze rozpromieniają się.

- Aaa, to co innego! W takim razie pokażcie jeszcze karty z dziurkami!

***

Rzeczywiście, trasa na orientację (nowość w cyklu Potrójnej Korony, która zachęciła nas do ponownego startu w znanej nam już imprezie) omijała tym razem Szczeliniec Wielki, pozwalając na zdobycie wyjątkowo nie trzech, a dwóch szczytów zaliczanych do Korony Gór Polski- Jagodnej (Góry Bystrzyckie) i Orlicy (Góry Orlickie). Teoretycznie mieliśmy do pokonania mniej kilometrów niż osoby decydujące się na trasę klasyczną, ale w praktyce wyszło trochę więcej. Naszym zadaniem było odwiedzenie osiemnastu punktów kontrolnych- w tym dwóch na szczytach KGP (do potwierdzenia pieczątkami), czterech odżywczych (do potwierdzenia pieczątkami lub u wolontariuszy), a także dwunastu oznaczonych w terenie lampionami (do potwierdzenia z pomocą perforatorów). Trasę pomiędzy punktami planowaliśmy sobie natomiast sami (z wyjątkiem ostatniego, obowiązkowego odcinka z Batorówka do Radkowa). Mogliśmy przy tym korzystać nie tylko z mapy otrzymanej w pakiecie startowym, ale również z dowolnej innej mapy, a także z nawigacji GPS. Z tej możliwości korzystaliśmy zresztą skwapliwie, jako że warunki atmosferyczne stanowiły wystarczające utrudnienie. Potrójna Korona Orlicka, którą z edycji 2021 zapamiętaliśmy jako najbardziej niewinną z koron, w tym roku pokazała pazurki.

Startujemy razem z pierwszą falą uczestników trasy klasycznej, czyli o godzinie 20:00. Podstawione o 18:00 autobusy przewożą nas z bazy zlokalizowanej w Radkowie do położonej u stóp Gór Bystrzyckich Poręby. Już przed wyjazdem zaczyna lać, nastroje w autobusie są więc raczej minorowe. Zimno, mokro... Nikt ze sobą nie rozmawia, wszyscy kombinują jak by tu najszybciej znaleźć się w łóżku pod kołdrą, najlepiej z kubkiem gorącego kakao. Tymczasem dojeżdżamy na miejsce startu, chcąc nie chcąc trzeba więc wysiąść z pojazdu. Tłoczymy się pod wszelkimi możliwymi daszkami znalezionymi na terenie jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej, a więc pod wiatą i... przekryciem zjeżdżalni stojącej na placu zabaw przy wiejskiej świetlicy. Nie ruszając się, pomimo wielu założonych na siebie warstw odzieży, momentalnie się jednak wychładzamy. W końcu główny sprawca całego zamieszania, czyli Kuba, lituje się nad nami, proponując przyśpieszenie startu o dziesięć minut.

Podejście na Jagodną (977 m n.p.m.) to coś, czego potrzebowaliśmy. Wreszcie można się rozgrzać. Idziemy najpierw ze wszystkimi, tak jak prowadzi ścieżka rowerowa. Dwóch śmiałków odbija w bok zaraz za budynkami nadleśnictwa, my jesteśmy jednak na razie ostrożni jeżeli chodzi o ścinanie zakrętów na azymut. Skręcamy na nieoznaczoną ścieżkę dopiero po przekroczeniu Autostrady Sudeckiej. Wspinamy się mozolnie pod górę, a deszcz powoli zamienia się w śnieg. I to nie w taki śnieg, który roztapia się zaraz po zetknięciu z ziemią. Z lekkim oszołomieniem obserwujemy jak droga pod naszymi stopami pokrywa się powoli cienką białą warstewką. Robi się ciemno, zapalamy więc czołówki. Ścieżka doprowadza nas z powrotem do trasy głównej, mieszamy się więc znowu z piechurami z trasy klasycznej. Wraz z nimi osiągamy szczyt Jagodnej, łatwy do rozpoznania dzięki metalowej konstrukcji wieży widokowej. Teraz trzeba przybić pierwszą pieczątkę na kartach startowych, schowanych dla ochrony przed deszczem w woreczku strunowym, w plecaku przykrytym pokrowcem przeciwdeszczowym, zabezpieczonym dodatkowo peleryną. Przekopywanie się przez te wszystkie warstwy trwa dłuższą chwilę. Potem następuje moment paniki, w którym wydaje nam się, że karty zgubiliśmy. Kiedy w końcu je znajdujemy, okazuje się że do stemplowania zdążyła ustawić się spora kolejka. 

Podbiwszy co trzeba, schodzimy ze szczytu w kierunku zachodnim, aby odnaleźć punkt numer 2. Śnieg przechodzi z powrotem w deszcz, a droga, którą wybraliśmy robi się coraz bardziej podmokła. Połowa z nas wpada w błoto prawie po kolana, przypominając sobie w tym momencie, że ma w plecaku stuptuty, których zapomniała założyć. Po chwili do pół łydki zamacza się druga połowa, a klnąc przy tym siarczyście, puszcza jednocześnie napiętą gałąź świerka, która- wyzwolona- uderza połowę bez stuptutów prosto w twarz. Nieźle się zaczyna. Jesteśmy dopiero za piątym kilometrem, a przez głowę przechodzą już myśli o zejściu z trasy. 

Na szczęście lampiony nie są specjalnie poukrywane. Bez problemu namierzamy właściwe skrzyżowanie dróg, a na nim biało- pomarańczowy kształt. Teraz rzut oka na mapę- wracamy na ścieżkę rowerową czy schodzimy jeszcze niżej do żółtego szlaku? Decydujemy się na to drugie rozwiązanie. Droga jest jakby trochę bardziej sucha, tyle że... w pewnym momencie gdzieś nam znika. Przedzieramy się przez krzaki i prawie włazimy do strumienia, ale w końcu odnajdujemy szlak. Chyba tylko my zdecydowaliśmy się na ten wariant- nie wiadomo czy to dobrze, czy źle.

Docieramy do szosy, wychodząc na przeciw uczestnikom z trasy klasycznej. Nie dajemy się skusić rozświetlonym oknom schroniska Jagodna i mkniemy, inaczej niż wszyscy, ku Przełęczy Spalona. Kiedy już mamy skręcać w stronę Zamkowej Kopy (784 m n.p.m.), dostrzegamy światełko czołówki przesuwające się w naszą stronę. Zagubionej dziewczynie z trasy klasycznej wskazujemy drogę, a sami podążamy dalej przez odkryte łąki. Marzymy o powrocie do lasu, bo hulający tu wiatr potęguje uczucie zimna. Zerkamy na Mapy.cz, aby sprawdzić czy dobrze idziemy... i w tym momencie telefon, który twierdził, że ma jeszcze 50% baterii, postanawia się wyłączyć. Przeprowadzamy wobec tego szybką akcję ściągania aplikacji oraz map województwa dolnośląskiego na urządzenie drugiej połowy, licząc na to, że będzie bardziej odporne na niskie temperatury.

Po przedziurkowaniu karty na szczycie, schodzimy do zielonego szlaku. Ten doprowadza nas do drogi bitumicznej- ktoś już tedy szedł, bo na asfalcie znajdujemy rękawiczkę. Zostawimy ją na punkcie odżywczym, do którego już niedaleko. Widząc rozświetloną wiatę koła myśliwskiego, sprawdzamy na zegarku ilość pokonanych kilometrów. Niecałe 20- to dokładnie tyle, ile przewidział projektant trasy na orientację. Ciesząc się, że do tej pory nie nadłożyliśmy drogi, porywamy po bułce i uzupełniamy termosy gorącą herbatą.

Na rozwidleniu dróg robimy nawrotkę, aby przedostać się do niebieskiego szlaku Szklarska Poręba- Pasterka. Ten doprowadza nas do Głównego Szlaku Sudeckiego, w pobliżu którego, nad stawkiem przy polanie św. Huberta, odnajdujemy kolejny lampion. Następnie kierujemy się ku Torfowisku pod Zieleńcem. Tu punkt kontrolny zlokalizowany jest na drewnianym pomoście ścieżki przyrodniczej. Niestety nie poobserwujemy za bardzo flory rezerwatu: mchów, borówek i rosiczek, ponieważ jest jeszcze przed świtem. Pędzimy zatem ku drugiemu, ,,słodkiemu" punktowi kontrolnemu.

Przy pensjonacie ,,Leśniczówka" znów sprawdzamy kilometry- powinno być 31. My mamy na liczniku już prawie 35, a więc nie udało nam się wybrać najbardziej optymalnego przebiegu trasy. Doładowujemy się bananami, czekoladą i wafelkami, po czym ruszamy w kierunku Zieleńca. Ta część Dusznik-Zdroju położona jest na wysokości ponad 800 m n.p.m., nie powinno więc nas dziwić, że i tutaj zawitała zima... A jednak widok przysypanych śniegiem chodników, dachów oraz wieży neoromańskiego kościoła robi pod koniec kwietnia dość abstrakcyjne wrażenie. 

A wspinamy się jeszcze wyżej, na Orlicę (1084 m n.p.m.). Przybijamy pieczątki przy wieży widokowej, a poniżej szczytu odłączamy się znów od trasy klasycznej, z którą wędrowaliśmy od torfowiska pod Zieleńcem. Skręcamy w kierunku Autostrady Sudeckiej. Po drugiej stronie szosy- przynajmniej według mapy- powinniśmy odnaleźć skrót doprowadzający do czerwonego szlaku. Tyle że ścieżki nie widać, zamiast niej jest jedynie potok i otaczające go błota. Odcinek dzielący nas od GSS jest jednak niewielki, decydujemy się więc na przebrnięcie przez te przeszkody. 

Na wygodnej, szerokiej drodze leśnej, oznaczonej na mapie jako Droga ku Szczęściu, zastaje nas świt. Świt iście bajkowy, pośród pokrytych szadzią, ale pod spodem zielonych drzew. 


zimowy poranek na Głównym Szlaku Sudeckim

Zbliżamy się do zabudowań Granicznej, gdzie powinniśmy odbić w kierunku szczytu Przyjacielskiej Kopy (736 m n.p.m.). Drogę zagradza nam jednak drut otaczający pastwisko. Na szczęście nie jest pod napięciem, szybko pokonujemy więc te drobne utrudnienia. Na końcu ścieżki odnajdujemy łąkę. Rozglądamy się w poszukiwaniu pomnika skoczka- konkretnie Alfa Andersena, norweskiego mistrza olimpijskiego z 1928 r. Przed II wojną światową na Podgórzu (obecnie dzielnica Dusznik-Zdroju) istniały bowiem dwie skocznie- mniejsza o punkcie konstrukcyjnym K30 (Strischekschanze) oraz większa o punkcie K60 (Freudenbergschanze). Na większym obiekcie skakał właśnie m.in. słynny Norweg. Niestety, obiekt został rozebrany w latach 60. Zawodnicy z trasy klasycznej zobaczą dziś natomiast ruiny skoczni z lat 80., znajdujące się przy ścieżce rowerowej biegnącej z Czech w kierunku Jamrozowej Polany.

Pan Andersen odnajduje się na skraju łąki. Korzystamy z jego perforatora, a następnie popełniamy mały błąd, wspinając się w kierunku lasu i próbując tamtędy przedostać się do Głównego Szlaku Sudeckiego. Zbocze jest zbyt strome. Wracamy, schodzimy po łące. Zaczynamy już z dużą tęsknotą wypatrywać kolejnego punktu żywieniowego.


pomnik skoczka na Przyjacielskiej Kopie

Na Jamrozowej Polanie zamiast obiecywanych czterdziestu, licznik wybija kilometrów 47. A panie schowane pod wiatą przy Centralnym Ośrodku Sportu leją tylko po pół miseczki zupy... Robi nam się troszeczkę smutno. Zawsze na imprezach spod znaku Potrójnej Korony czuliśmy się najedzeni po korek, a tym razem musimy często sięgać po zapasy niesione w plecakach. Obiektywnie trzeba jednak powiedzieć, że jedzenia wcale nie jest mniej... Po prostu przy trasie na orientację odległości pomiędzy punktami wypadają większe, a warunki pogodowe szybciej drenują z energii. W dodatku ze względu na omijanie Szczelińca, przepadnie nam drożdżówka w Karłowie.

Nie ma jednak co płakać nad pokruszoną drożdżówką, trzeba ruszać do Dusznik-Zdroju. Znów dołączamy do trasy klasycznej. Przechodzimy przez centrum zdrojowe, a następnie wspinamy się do znanego nam z Bardzo Uciążliwego Marszu schroniska pod Muflonem. Jest około ósmej, a według karteczki przymocowanej na drzwiach, bufet otwiera się dopiero o 10:00. Nie wchodzimy do środka, zamiast tego ruszamy w stronę Bobrownik. 


zmoknięty muflon

Kolejny lampion odnajdujemy przy zasypanej kopalni uranu pod szczytem Druciarza (605 m n.p.m.). Następny kryje się z kolei przy urokliwym jeziorku leśnym. Trzeba przyznać, że projektant trasy na orientację prowadzi nas do bardzo ciekawych miejsc, do których sami pewnie nigdy byśmy nie trafili- chwała mu za to!


punkt kontrolny nr 12

Dobra wiadomość jest taka, że przestało padać. Co więcej, chwilami zza chmur nieśmiało przebija się słońce. W niezłych humorach docieramy pod neogotycki zamek Leśna Skała, w którym- kiedy byliśmy przy nim ostatnio- mieścił się domu pomocy społecznej. Teraz obiekt udostępniony jest do zwiedzania, ale czasu na zwiedzanie nie mamy. Wizytujemy tylko lampion zamocowany na punkcie widokowym, naklejamy na poobdzierane od mokrych butów stopy kilka plastrów i- odłączając się od trasy klasycznej- mkniemy w stronę niebieskiego szlaku.


zamek Leśna Skała w Szczytnej


punkt widokowy przy zamku...


...i lampion na punkcie

To wyjątkowo ładny odcinek trasy. Lampiony porozwieszane są przy malowniczych skałach- Ukrytej i Niżkowej. Przy tej drugiej spotykamy się znów z klasycznymi, aby wspólnie powędrować w stronę Batorówka, gdzie... zaczyna padać śnieg z deszczem. A było już tak dobrze, i komu to przeszkadzało? 


Ukryta i Niżkowa

Po pobraniu kiełbaski z grilla znowu trzeba tłoczyć się pod wiatą. Marzną ręce w kompletnie przemoczonych rękawiczkach. Bilans kilometrów wynosi 68,5 (a powinien: 60). Od Batorówka ze względu na wymogi Parku Narodowego Gór Stołowych mamy jednak podążać ściśle określoną trasą, więcej nadprogramowych kilometrów nie powinniśmy sobie już więc dodać. Kiedy przy ognisku przyznajemy się, że idziemy na orientację, słyszymy słowa uznania.

Ruszamy więc dalej. Deszcz ze śniegiem nadal pada, ale jakby mniej. Przed nami dwa ostatnie punkty- jeden na kładce przy torfowisku, a drugi przy Ścieżce Skalnej Rzeźby. Ten ostatni opisany jest jako bród na strumieniu- nie widzimy w tym miejscu ani strumienia, ani tym bardziej brodu na nim, ale nie kłócimy się i grzecznie dziurkujemy karty. Teraz ze spokojnym sumieniem możemy zmierzać do mety, nie brakuje nam przecież żadnej dziurki i żadnej pieczątki...

 




< następny post

poprzedni post >

Komentarze